Mój syn tej jesieni rozpoczął edukację w podstawówce. Myślałam, mądry jest, czyta, będzie pięknie:) Tymczasem… na początku października, gdy go odbierałam po lekcjach okazało się, że nie do końca są to piękne początki. No cóż czyta, ale … bazgroli jak kura pazurem. Żadna literka nie jest podobna do siebie, w zeszytach i ćwiczeniówkach pojawiały się komentarze „do poprawy”, „nad tym musisz popracować” no i te mało uśmiechnięte buźki.
Serce matczyne przeżyło dramat, mój syn sobie nie radzi z pisaniem? Trudne początki mogą zrazić, bo w głowie pojawia się niska samoocena „jestem beznadziejny”, „ja tego nie potrafię”, „nie dam sobie rady”. I na tym początkowym etapie nie chciałam, żeby syn przypiął sobie sam łatkę „brzydko piszę” i został z tym na zawsze.
Więc? Popracujemy w domu! Przygotowałam serię ćwiczeń małej motoryki, których to zadań mój syn nie chciał robić, bo stwierdził, że są głupie i dla przedszkolaków. Szlaczki są nudne, kaligrafia jest bez sensu – bo on i tak planuje wszystko pisać na komputerze (jak Ty mamo…). Pomyślałam, że ćwiczyć można przecież przy okazji robienia czegoś, co go zainteresuje i wciągnie. I tak od kilku tygodni robimy grę karcianą – malutkie karty są zapełnione rysunkami i cyframi (moc, szybkość, życie), młody ćwiczy rękę z absolutną przyjemnością i chęcią!
Ale wracając do nauczycielki i rozmowy z nią. Porozmawiałyśmy sobie chwilę, o tym, co motywuje młodego jak reaguje na porażki i co na tym wstępnym etapie procesu edukacji można zrobić. I przede wszystkim o metodzie zielonego ołówka. Ona wprowadziła ją do jego systemu oceniania, zaznaczając (niekoniecznie na zielono), coś co mu wyszło bardzo dobrze. A ja w domu, przeglądając zeszyty i ćwiczeniówki starałam się skupić nad czymś co poszło mu bardzo dobrze, co równo i pięknie napisał. I zadziałało! Wizja wizyty w poradni psychologiczno-pedagogicznej i diagnozy w kierunku dysleksji (a raczej dysgrafii), których wizje miałam w głowie – rozwiała się we mgle 😃
Jestem ambitną mamą i swoje ambicje przekładałam na dzieciaki. Trója z jakiegoś przedmiotu, była absolutnie nie do przyjęcia… dużo sobie w głowie przez ostatnich kilka lat poukładałam i wiem, że warto te swoje ambicje powściągnąć – żeby nasze dzieci nie widziały rozczarowania w naszych oczach. Bo nawet jeśli nie powiemy głośno, to dzieci to widzą i czują – że nas rozczarowały.
Zielony ołówek pomaga bo:
- Nasz mózg o wiele szybciej dostrzega błędy (o wiele prościej znaleźć skazę na czymś doskonałym, niż coś dobrego w nieładzie), więc skupienie się na wysiłku odnalezienia czegoś dobrego w zadaniu, zeszycie, zachowaniu dziecka kierunkuje nas w stronę pozytywnego nastawienia. Musimy ugryźć się w język, widząc błędy i poszukać dobrych rzeczy. Najpierw.
- Niepowodzenie za niepowodzeniem w danej dziedzinie sprawi, że dziecko będzie unikało konfrontacji z danym materiałem, przedmiotem, a gdy mamy na celowniku „powodzenie”, uzmysłowimy je dziecku i w ten sposób pomożemy mu jeszcze raz powielić tę dobrze zrobioną rzecz.
- Metoda Zielonego Ołówka wspiera naturalne procesy uczenia się, w skrócie – docenienie dobrze zrobionej rzeczy wyzwala wydzielanie neuroprzekaźników (dopaminy, opiatów),a w głowie pojawia się dobre samopoczucie, które dziecko będzie chciało powtarzać.
- Ale nie możemy chwalić za wszystko jak leci. Pochylając się nad zeszytem, materiałem, wykonanym zadaniem uczciwie szukamy czegoś co zrobiło dobrze, co nas pozytywnie zaskoczyło i nie przesadzając chwalimy dziecko za to (odnosząc się do faktów), tylko wtedy dziecko uzna, że to prawdziwa pochwała.
- Mocne strony zamiast błędów – jako tutor in spe, wiem, że dzięki podkreślaniu mocnych stron, dzieci mogą rozwinąć skrzydła. Szczególnie te, które zmagają się z ciągłymi niepowodzeniami.
Co sądzisz o metodzie zielonego ołówka?